Dochodziła 7:00, więc przed bramą zgromadził się już spory tłum. Ludzie stali spokojnie, nikt się nie pchał, ale stres i tak robił swoje. Wiedzieliśmy, że prom, który kursuje pomiędzy Tuen Mun a wyspą Lantau jest nieduży, a my dodatkowo poza rowerami mieliśmy jeszcze dwa wielkie kartony, w które już na lotnisku planowaliśmy zapakować nasze jednoślady.
To że pracownik przystani jako pierwszych wpuścił nas na pokład i pomógł bezpiecznie ulokować rowery, jawiło się nam jako coś prawie niemożliwego. Przyzwyczajeni do przepychania się i wymuszania tego, na czym nam zależało, byliśmy przygotowani do walki o to, by ten prom w ogóle nas zabrał. Nie spodziewaliśmy się obsługi na najwyższym poziomie, ale w końcu to już nie Chiny, to Hongkong!
Skrupulatnie zaplanowaliśmy ten ostatni dzień. Z samego rana chcieliśmy przeprawić się na wyspę Lantau, bo z tamtejszej przystani do lotniska jest niewiele ponad cztery kilometry. Mieliśmy więc nadzieję, że w kilkanaście minut dotrzemy na miejsce. Jedynym problemem były kartony, ale te po kilku próbach w końcu udało się przywiązać do roweru Kuby. Tego, czego się zupełnie nie spodziewaliśmy to, fakt że nikt nie przewidział, że ktokolwiek mógłby chcieć dojechać na lotnisko rowerem. Ścieżka dla jednośladów kończyła się kilka kilometrów przed terminalem. Jego budynki widzieliśmy dokładnie jak na dłoni, ale droga, którą jechaliśmy, prowadziła prosto do autostrady. Hongkong to nie Chiny, nie można tu bezkarnie łamać przepisów twierdząc, że czegoś się nie dopatrzyło, lub nie zrozumiało. Wszyscy napotkani i śpieszący się do pracy ludzie mówili, że nie ma możliwości pieszego przedostania się na lotnisko, a autobusy, które nam polecali, nie miały możliwości zabrania rowerów. Przez moment rozważaliśmy też łapanie taksówki, która wzięłaby choć te nieszczęsne kartony, ale i tego planu nie udało się nam zrealizować. Czas leciał.
Przekraczając granicę pomiędzy Specjalnym Regionem Administracyjnym Hongkong a ChRL cieszyliśmy się ogromnie, że nagle jak za sprawą magicznej różdżki znowu zapanuje ład i porządek. Baliśmy się tylko jednego, a mianowicie wielkomiejskiego chaosu. Rowerowe wjazdy do wielkich miast to zmora. Nawet z dobrą mapą, odbiornikiem GPS i przygotowaną wcześniej trasą gubi się człowiek w plątaninie ulic, poziom adrenaliny przy pokonywaniu każdego większego skrzyżowania szybuje w górę. Od tej okropnej wizji przejazdu przez centrum wybawił nas mieszkający w dzielnicy Tuen Mun Phil, u którego zatrzymaliśmy się na trzy ostatnie dni. Nie była to nasza pierwsza wizyta w tej metropolii, ale przyglądanie się miastu z punktu widzenia mieszkańca, tego jeszcze nie przerabialiśmy.
Skrupulatnie zaplanowaliśmy ten ostatni dzień. Z samego rana chcieliśmy przeprawić się na wyspę Lantau, bo z tamtejszej przystani do lotniska jest niewiele ponad cztery kilometry. Mieliśmy więc nadzieję, że w kilkanaście minut dotrzemy na miejsce. Jedynym problemem były kartony, ale te po kilku próbach w końcu udało się przywiązać do roweru Kuby. Tego, czego się zupełnie nie spodziewaliśmy to, fakt że nikt nie przewidział, że ktokolwiek mógłby chcieć dojechać na lotnisko rowerem. Ścieżka dla jednośladów kończyła się kilka kilometrów przed terminalem. Jego budynki widzieliśmy dokładnie jak na dłoni, ale droga, którą jechaliśmy, prowadziła prosto do autostrady. Hongkong to nie Chiny, nie można tu bezkarnie łamać przepisów twierdząc, że czegoś się nie dopatrzyło, lub nie zrozumiało. Wszyscy napotkani i śpieszący się do pracy ludzie mówili, że nie ma możliwości pieszego przedostania się na lotnisko, a autobusy, które nam polecali, nie miały możliwości zabrania rowerów. Przez moment rozważaliśmy też łapanie taksówki, która wzięłaby choć te nieszczęsne kartony, ale i tego planu nie udało się nam zrealizować. Czas leciał.
Przekraczając granicę pomiędzy Specjalnym Regionem Administracyjnym Hongkong a ChRL cieszyliśmy się ogromnie, że nagle jak za sprawą magicznej różdżki znowu zapanuje ład i porządek. Baliśmy się tylko jednego, a mianowicie wielkomiejskiego chaosu. Rowerowe wjazdy do wielkich miast to zmora. Nawet z dobrą mapą, odbiornikiem GPS i przygotowaną wcześniej trasą gubi się człowiek w plątaninie ulic, poziom adrenaliny przy pokonywaniu każdego większego skrzyżowania szybuje w górę. Od tej okropnej wizji przejazdu przez centrum wybawił nas mieszkający w dzielnicy Tuen Mun Phil, u którego zatrzymaliśmy się na trzy ostatnie dni. Nie była to nasza pierwsza wizyta w tej metropolii, ale przyglądanie się miastu z punktu widzenia mieszkańca, tego jeszcze nie przerabialiśmy.
Hongkong – dosł. pachnący port – to nie tylko zadbana i nowoczesna wyspa z przyprawiającymi o zawrót głowy wieżowcami. Dzielnice takie jak Tuen Mun to przede wszystkim bloki mieszkalne, a w nich upchani do granic możliwości ludzie. Po ulicach wałęsają się bezdomne psy, pełno tu ogródków działkowych, dzielnic z wielorodzinnymi domami, w których każdy metr powierzchni jest na wagę złota. Tacy jak Phil kochają to szerzej nieznane i zupełnie zwyczajne oblicze miasta.To tutaj zobaczyć można starszych ludzi, którzy zbierając makulaturę dorabiają do skromnej emerytury. To również i tu, w lokalnej knajpce bez znajomości kantońskiego niewiele można zdziałać. Obsługa nie zna angielskiego, ani mandaryńskiego, a karta wypisana jest nieuproszczonymi znakami chińskimi.
Po trzech miesiącach spędzonych w Chinach wyczekiwaliśmy tego uporządkowanego świata, w którym śmieci należy segregować, a przepisów drogowych nie można bezkarnie łamać. Zaskoczyło nas jednak to, że ostatniego dnia, dosłownie na kilka godzin przed wylotem, obowiązujące tu zasady tak utrudnią nam życie. Wprawdzie Phil przestrzegał nas, że dojazd do lotniska może być utrudniony, ale ostatecznie wspólnie zdecydowaliśmy, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie prom i pokonanie ostatnich kilometrów na rowerach.
Tak jak każdego z 260 dni tej podróży, tak i w tym ostatnim momencie przekonaliśmy się, że to ludzie są w tej historii najważniejsi. To oni nadają życiu sens, a nawiązane z nimi relacje, zapadają w pamięć na długo. Z tej ostatniej opresji udało się nam wyjść dzięki parze nastolatków, którzy tego dnia z oddali fotografowali startujące samoloty. To właśnie oni pokazali nam alternatywną drogę, na której panował okropny ruch, ale dostępna była ona dla jednośladów. Jechaliśmy niezwykle wolno, kartony odbijały się od krawężnika i raz za razem niebezpiecznie zsuwały się z mocujących je linek. Do tego ogromną przeszkodą okazały się być ronda. Poruszanie się po nich przy lewostronnym ruchu, w nieprzerwanym potoku pędzących aut, z kartonami doczepionymi do sakw to coś, czego po prostu wcześniej nie przerabialiśmy.
Po trzech miesiącach spędzonych w Chinach wyczekiwaliśmy tego uporządkowanego świata, w którym śmieci należy segregować, a przepisów drogowych nie można bezkarnie łamać. Zaskoczyło nas jednak to, że ostatniego dnia, dosłownie na kilka godzin przed wylotem, obowiązujące tu zasady tak utrudnią nam życie. Wprawdzie Phil przestrzegał nas, że dojazd do lotniska może być utrudniony, ale ostatecznie wspólnie zdecydowaliśmy, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie prom i pokonanie ostatnich kilometrów na rowerach.
Tak jak każdego z 260 dni tej podróży, tak i w tym ostatnim momencie przekonaliśmy się, że to ludzie są w tej historii najważniejsi. To oni nadają życiu sens, a nawiązane z nimi relacje, zapadają w pamięć na długo. Z tej ostatniej opresji udało się nam wyjść dzięki parze nastolatków, którzy tego dnia z oddali fotografowali startujące samoloty. To właśnie oni pokazali nam alternatywną drogę, na której panował okropny ruch, ale dostępna była ona dla jednośladów. Jechaliśmy niezwykle wolno, kartony odbijały się od krawężnika i raz za razem niebezpiecznie zsuwały się z mocujących je linek. Do tego ogromną przeszkodą okazały się być ronda. Poruszanie się po nich przy lewostronnym ruchu, w nieprzerwanym potoku pędzących aut, z kartonami doczepionymi do sakw to coś, czego po prostu wcześniej nie przerabialiśmy.
Żegnając się z Hongkongiem nie czuliśmy smutku końca podróży. Czuliśmy wdzięczność, że dwoje nastolatków udzielając nam niby błahej informacji, w rzeczywistości przyczynili się do tego, że w ogóle udało się na na ten samolot zdążyć. Czuliśmy też ulgę, że na czas zapakowaliśmy rowery, wszystkie bagaże zmieściły się w limicie dopuszczalnej wagi i jeszcze w biegu zdążyliśmy kupić sobie po kubku mocnej kawy.