Tego dnia miało być zimo, ale słonecznie. Miało też być lekko pod górę z wiatrem w plecy. 70 km chcieliśmy pokonać w 4-5 godzin, by jeszcze tego samego dnia móc przekroczyć kirgisko-chińską granicę. "Miało być" to naprawdę idealnie określenie. Wszystko bowiem tego dnia miało być inaczej - inna pogoda, inne humory, inny efekt końcowy. Bo zamiast pięknych widoków była mgła, zamiast lekko pod górkę była walka o każdy przejechany rowerem metr.
Wycieczka, wycieczką, ale żarty się kończą, kiedy jedyne na co masz ochotę, to położyć się w przepuście pod drogą i zapomnieć o tym, gdzie jesteś. Oczywiście można zawinąć się w śpiwór jak w pierzynę u babci, zagotować sobie makaron z proszku i udawać, że to wyśmienity niedzielny rosół. Niestety tego dnia nawet to udawanie na nic się zdało. Była tylko prawdziwa walka o to, by dojechać do celu. Walczy się wtedy z samym sobą, ze swoją głową i z tym, że ona ciągle powtarza: już dalej nie dam rady. Z niczym innym walczyć się nie da. Wykrzyczane głośno w dal przekleństwa, znikają w powietrznym wirze. Wiatr pochłania je szybciej niż można by się tego spodziewać. Złość jeszcze bardziej narasta, zmienia się w niepotrzebną frustrację, która w niczym nie pomaga. Najlepiej wtedy schować się gdzieś na chwilę, zatkać uszy, by nie słyszeć tego przenikliwego świstu, odseparować od wdzierającego się w każdy zakamarek zimnego powietrza i zapomnieć. Zapomnieć o tym, że za 5 minut trzeba będzie znowu wbrew wszystkiemu spróbować pojechać przed siebie.
Trzy dni zajęło nam pokonanie drogi z Oszu do oddalonego od Chin o 70 km Sarytasz. Wtedy jeszcze pogoda naprawdę dopisywała i pomimo iż trasa była trudna, humory mieliśmy wyśmienite. W końcu wdrapać się z załadowanym bagażami rowerem na 3600 m n.p.m. to nie byle co. Oczywiście to nic w porównaniu z Pamirem, ale dla nas to i tak było duże wyzwanie.
Trzy dni zajęło nam pokonanie drogi z Oszu do oddalonego od Chin o 70 km Sarytasz. Wtedy jeszcze pogoda naprawdę dopisywała i pomimo iż trasa była trudna, humory mieliśmy wyśmienite. W końcu wdrapać się z załadowanym bagażami rowerem na 3600 m n.p.m. to nie byle co. Oczywiście to nic w porównaniu z Pamirem, ale dla nas to i tak było duże wyzwanie.
O poranku jeszcze czyściliśmy łańcuchy, robiliśmy ostatnie zakupy, by w końcu ruszyć przed siebie w ten ostatni dzień jazdy przez Kirgistan. Sarytasz to nie jest wioska, która zachwyca, ale to właśnie tu krzyżują się drogi do Oszu, Tadżykistanu i Chin, więc pomimo żywo obecnego tu jeszcze "sowieckiego ducha", ma w sobie coś, co przyciąga, jakąś magię, która kryje się między starymi chałupami.
Góry Zaałajskie, Pik Lenina, zielone stoki Kotliny Ałajskiej - tego wszystkiego tego dnia nie było. Była za to mgła, wiatr i chłód. Dodatkowo uczucie, kiedy schodzisz z roweru i cała górna partia nóg po prostu wariuje. Jakby nie wiedziały, co się właśnie wydarzyło, czemu nie ma już tego wysiłku, napięcia mięśni, bo skoro już nie ma, to niby można by się rozluźnić, chwilę odpocząć. Ale uda jeszcze nie są na to gotowe, jeszcze nie wiedzą, co się stało. Trwają przez moment w tym okropnym stanie zawieszenia pomiędzy wysiłkiem i jego brakiem. Na tę chwilę głowa jakby przestaje funkcjonować.
Zmarznięci, głodni i przede wszystkim zmęczeni zostaliśmy przygarnięci przez mieszkającą przy samym przejściu granicznym panią Rozę. Sił przed kolejnym dniem walki nabieraliśmy w niedużych pomieszczeniach jej starego wagonu.
Nie spodziewaliśmy się, że przeprawa przez granicę zajmie cały dzień. Dzień, w którym główną rolę odegrała cierpliwość. Czas to jest bowiem to, czego pogranicznicy mają pod dostatkiem. Po kirgiskiej stronie panowała jeszcze przyjazna i miła atmosfera. Tymczasem Chińczycy wcale nie zamierzali nikomu niczego ułatwiać.
Na tym etapie nam – rowerzystom - było już wszystko jedno. Jak bowiem powiedział spotkany przez nas na przejściu Manuel (ten sam, którego poznaliśmy w Samarkandzie): "Nie ma co się denerwować, bo przecież w końcu nas przepuszczą. Prawdziwą walkę stoczyłem wczoraj jadąc z Sarytasz do Irkiesztam, a granica? Jej pokonanie to już naprawdę tylko formalność."